Agrr! Pirat musi być zawsze cierpliwy i długo ale ze spokojem wyczekiwać dogodnej chwili aby dopaść swą ofiarę. Tak też było w moim przypadku przed dziewiczym rejsem na łajbie Piraci: Karaibska flota. Jak pamiętam swoje zapiski z dnia 19 stycznia roku pańskiego 2012 to liczyłem na podniesienie kotwicy już 20 stycznia, ale się przeliczyłem…”Mały Pirat” nabawił się choroby morskiej i to chyba od nadmiaru piątkowych śledzi i 20 rozchorował się na dobre.
Ostatecznie udało się wypłynąć wczoraj 22 stycznia. Pierwszy kurs i bitwa o wygraną w składzie: ja, Lady J. i wujek Małego Pirata, czyli Hiszpański Koksu. Jak to pewnie znacie ze swojego doświadczenia (którego, ja jeszcze na dobrą sprawę nie posiadam 😉 pierwszy rejs to siedzenie nad zwojem pergaminu zwanym instrukcją i próba przekazania informacji uzyskanych ze słowa pisanego dla pozostałych uczestników. Dobrą metodą okazało się wytłumaczenie podstawowych zasad i celu obowiązujących w trakcie rejsu tuż przed podniesieniem kotwicy, natomiast szczegóły były omawiane przy pierwszym bezpośrednim kontakcie z daną okolicznością, sytuacją, kartą, czy jak to by inaczej zwał. Ile pierwszy rejs trwał tego dokładnie nie wiem, a nawet niedokładnie też nie wiem. Niemniej jednak pamiętam dobrze, jak Lady J. nie słuchała moich wykładów nad poszczególnymi kartami, które trafiły po raz pierwszy na morze. Kończyło się tak, że gdy miała już zalicytować to prosiła aby jeszcze raz wytłumaczyć o co, do stu rekinów chodzi z kartą Czarnobrodego, Abordażu itp. Nic to Pirat swoją klasę ma, a że zależy mu jeszcze na kolejnych wspólnych rejsach, to tylko zaklął „na duszone dorsze!” i opowiadał jeszcze raz. Skończyło się tak, że pierwszy rejs okazał się zwycięski właśnie dla… Lady J. Pozostało mi tylko przetrzeć moje szklane oko, ale nie ze zdziwienia, bo już nieraz Lady J. tak się ze mną rozprawiła ale z rozpaczy, która zalewała moje oko.
W drugi rejs udało się nam wypłynąć tuż po zjedzeniu strawy w porze obiadowej, co jak każdy pirat wie nie dla każdego pełny brzuch na morzu jest szczęśliwym rozwiązaniem, gdy łajba kolebie. Tym razem w rejs wyruszyliśmy w składzie: ja, Hiszpański Koksu i Czarna Hiszpanka (czyli oblubienica Hiszpańskiego Koksa, czyli wujka Małego Pirata, czyli mojej latorośli, czyli syna Pirata, czyli wybrańca Lady J. – a co tam niech będzie serial hiszpański). Ponownie musiałem udawać tego, co to na słowie pisanym się zna i instrukcję czyta aby Czarna Hiszpanka nie czuła się oszukana i zasady dać było jej zrozumieć. Koniec, końców przy wsparciu Małego Pirata i Małego Hiszpana (czyli latorośl…jak można się domyśleć pary Hiszpanów biorących udział w rejsie ;-), którzy to kośćmi rzucali (niekoniecznie w zgodzie, co wśród rodzin pirackich jest naturalne) i szczęścia mojej flocie dodawali, wygrałem ja! Agrr!
Trzeci rejs nie był już taki dla mnie sprzyjający. Coś wisiało w powietrzu, a gdy na chwilę musiałem opuścić pokład, bo przez Lady J. zostałem wywołany, to słyszałem te ciche słówka spisku szykowanego przez Hiszpanów na mnie 😉 Dodatkowo już od drugiego rejsu Hiszpański Koksu wydawał i rozmieniał wszystkim dukaty ze skarbca i co się okazało, że na koniec trzeciego rejsu szalę zwycięstwa na korzyść tego nieogolonego hiszpana przechyliła gotówka w postaci największej ilości dukatów posiadanych, a nie flota na morzu! Agrr! Jakby jeszcze było mało to Czarna Hiszpanka również zdobyła więcej skarbów na morzu niż ja i niechlubne trzecie miejsce mi pozostało.
Ogólnie muszę przyznać, że wyprawy były udane, a jak na Pirata przystało to ja najczęściej wsparcie od Krakena miałem i nie jeden okręt przy jego pomocy zatapiałem! Teraz mu splendor morskiego okrutnika oddaję:
Liczę na kolejne rejsy w najbliższy weekend, bo pogodzić się z tym nie mogę, że Hiszpański Koksu dał raz radę prześcignąć moją drewnianą nogę! Agrr!