Po tym, jak na planszach gier wydawnictwa EGMONT chodziły (a raczej pędziły) swojskie żółwie, ślimaki i jeże, przyszedł czas na zwierzęta zdecydowanie większych gabarytów, bardziej egzotyczne i poruszające się nieco ostrożniej. „Tata Miś” to gra, która przenosi nas do mroźnej krainy, gdzie niedźwiedzie polarne – to właśnie jej główni bohaterowie – przeżyją swoją przygodę. Kości w dłoń, bo już…
Czas na kąpiel!
Historia, którą zaproponował Heinz Meister, autor gry „Tata Miś”, jest pomyślana dość ciekawie i pozwala naprawdę łatwo i szybko wprowadzić młodego (nawet 5-letniego) gracza w klimat oraz wytłumaczyć mu proste zasady. Otóż niesforne niedźwiadki polarne, malując swoje igloo, pobrudziły futerka farbkami. Tata Miś (nota bene, jak pokazuje okładka – najbardziej brudny ze wszystkich misiów) zarządza więc kąpiel. Kto pierwszy wyszoruje zapaćkane futerko – wygrywa. I tu zaczyna się przygoda!

Po krach do wanny
Podróż do wanny pełnej pachnącej piany będzie długa i dość ryzykowna. Aby dotrzeć do celu, niedźwiadki muszą przeskoczyć piętnaście kafelków kry. Wśród nich dwa (po 5. i po 10. kafelku) są szczególnie niebezpieczne, bo popękane! Ale spokojnie, Tata Miś nie zostawi małych brudasków bez opieki. Zanim pozwoli swojemu potomstwu wskakiwać na kolejne kry, będzie sprawdzał, czy aby na pewno jest na nich bezpiecznie. Ten miś, który z pomocą Taty Misia jako pierwszy wskoczy w pachnące bąbelki – wygrywa.
„Proszę Państwa, oto Miś…”
Gdy każdy z graczy wybierze dla siebie misia w ulubionym kolorze a kafelki kry zostaną rozłożone, można wyruszać w drogę. Zgodnie z instrukcją rozpoczyna gracz o najzimniejszych dłoniach lub po prostu najmłodszy z graczy. Ustawia on Tatę Misia obok swojego niedźwiadka a następnie rzuca sześcioma kostkami. Mają one obrazek kry na dwóch ściankach (pozostałe cztery ścianki są puste). Gracz porusza Tatę Misia o jedno pole (kafelek kry) za każdy wyrzucony na kostkach symbol. Teraz następuje ważny moment decyzji – liczyć na swoje szczęście i zaryzykować kolejny rzut czy może lepiej nie kusić losu, powiedzieć „dość” i spasować? Jeśli wybierzemy pierwszą opcję – przerzucamy te kostki, na których nie wypadła kra. I znów za każdy symbol na przerzuconych kościach Tata Miś idzie dalej.

Gracz może w każdej chwili zrezygnować z dalszych rzutów – wówczas jego niedźwiadek przemieszcza się na krę, na której stoi Tata Miś, a ten „idzie” do niedźwiadka należącego do kolejnego gracza. Jeśli w którymkolwiek momencie nie wypadnie żadna kra – gracz traci kolejkę a jego miś nie przemieszcza się. Jeśli natomiast za jednym rzutem wypadnie 6 symboli kry – zyskujemy dodatkowy ruch.
W grze pojawia się element niebezpieczeństwa – dwa kafelki z popękanym lodem. Tata Miś nie może się na nich zatrzymać, więc jeśli właśnie tam miałby zakończyć swój ruch, gracz zmuszony jest rzucać dalej.
Ta plansza się rusza!
Ciekawostką w grze „Tata Miś” jest ruchoma plansza, którą można wydłużać po ruchu każdego gracza. Jeśli za ostatnim misiem leżą co najmniej dwa kafelki kry, należy je przemieścić – jeden odrzuca się do pudełka, natomiast pozostałe kładzie się przed kafelkiem z wanną. Wyjątek stanowią kafelki z popękanym lodem, których nie można odrzucić a należy ułożyć wraz z innymi przekładanymi kafelkami najdalej od wanny.

Dzieci lubią misie
Zacznę od tego, że gra jest naprawdę ładna, co chyba nie jest zaskoczeniem, skoro mówimy o wydawnictwie EGMONT, które choćby przez „pędzącą” serię przyzwyczaiło nas do pięknych, porządnie wydanych gier i uroczych grafik. „Tata Miś” pod tym względem jak najbardziej trzyma poziom. Nic dziwnego, że został nominowany do prestiżowych nagród Kinderspiel des Jahres w Niemczech oraz Best Childgames w Japonii. Drewniane postacie niedźwiedzi – biały Tata Miś, sześć mniejszych kolorowych misiów oraz kafelki przypominające kry z lekkimi, wesołymi grafikami same w sobie stanowić mogą atrakcję, szczególnie dla młodszych dzieci. Właśnie te elementy stanowią największy atut gry „Tata Miś”.
Samodzielne układanie planszy z kafelków to też spora frajda. Kolejność ich ułożenia oraz kształt toru zupełnie nie mają wpływu na rozgrywkę – może być prosty, okrągły, zygzakowaty, pełen zakrętasów i esów-floresów – ale to zadanie powierzone dziecku sprawia, że czuje się ono ważne.

Do strony wizualnej dochodzi całkiem ciekawa fabuła, z której można wraz z dzieckiem stworzyć całą historyjkę. Proste, ale nie prostackie zasady sprawiają, że gra jest rzeczywiście tytułem rodzinnym.
A rodzice?
Ja wiem, że „Tata Miś” to tytuł stworzony z myślą o dzieciach (mimo iż na pudełku widnieje przedział 5-105 lat), ale moim zdaniem – i potwierdziła to rozgrywka z 5-latką, gra dłuży się i mimo dobrze się zapowiadającej i emocjonującej historii – mało w niej dynamizmu, za mało dla pełnego energii, wciąż eksplorującego dziecka. Szczególnie, gdy do rozgrywki zasiadają tylko dwie osoby i decydują się na wariant z przedłużaniem planszy.

Szkoda, że w tak pięknie przygotowanej grze dzieje się tak niewiele. Mogło pojawić się więcej kafelków z popękanym lodem. Być może sprawdziłoby się wprowadzenie aktywnych kafelków, po wkroczeniu na które pojawiałby się odpowiedni efekt? Niemniej do „Taty Misia” lepiej zasiadać w większym gronie i z przewagą młodszego pokolenia.
W grze wykorzystano mechanizm push your luck, czyli ogólnie: sam zdecyduj, kiedy chcesz przestać rzucać kostkami. Wiadomo, że mechanizm ten ma uczyć sztuki wyboru, zarządzania ryzykiem oraz radzenia sobie z niepowodzeniem, z drugiej jednak strony nie każdemu się to podoba, tak samo jak gry w turlanie kości… Losowość jest ogromna i często irytuje dorosłych graczy, a co dopiero dzieci. Gdy mały gracz będzie miał wyjątkowego pecha, ciągłe przegrane mogą stać się frustrujące i miła rodzinna rozgrywka przerodzić się może błyskawicznie w sceny złości, rozpaczy, w najlżejszym wypadku po prostu w „focha”. Z drugiej strony taki urok grania z dziećmi, ale nie będę się tu zatrzymywać nad rozważaniami o tym, jak istotna jest nauka radzenia sobie z przegraną.

Pewnie trochę się czepiam, jak to „dorosły”, bo „Tata Miś” naprawdę może się sprawdzić jako miła, wesoła gra rodzinna a także imprezowa. Na pewno spodoba się wizualnie i dzieciom, i dorosłym (mi się podoba bardzo!). Sama rozgrywka także może pochłonąć. Warto usiąść do niej rodzinnie – w większym i zróżnicowanym wiekowo gronie. Choć na kolana nie powala, to dla najmłodszego pokolenia może być dobrym startem w planszówkowy świat.
Ja grze dałabym mocną „piątkę”. Dla mojej pięciolatki to zdecydowanie „siódemka”. Wyciągam więc średnią i daję 6 z małym post scriptum, że grę na pewno warto wypróbować.
Dziękujemy Wydawnictwu Egmont
za przekazanie gry do recenzji