Z Fidżi mam tyle wspólnego, że piłem wodę o tej nazwie. Nawet smaczna – i można zostawić sobie butelkę, żeby potem szpanować przed znajomymi. Okazuje się jednak, że ta jedna literka to jedyne, co łączy Fidżi i Fudżi.
Fidżi to wyspa, a Fudżi to wulkan. Fudżi nawet nie leży na Fidżi (choć wstyd się przyznać, to dowiedziałem się o tym w trakcie pisania tej recenzji). I tą krótką geograficzną ciekawostką – dla niektórych oczywistą, dla innych może mniej – możemy rozpocząć naszą wyprawę na bajeczne Fudżi.

Fudżi: przebudzenie
Grając w Fudżi, którą w Polsce wydała Lacerta,wcielamy się w rolę turystów, którzy zapragnęli wspiąć się na najsłynniejszą górę Japonii. Niestety, beztroska wyprawa szybko zmieniła się w desperacką walkę o życie. Okazało się, że uśpiony na 200 lat wulkan postanowił przypomnieć o sobie nie tylko groźnym warkotem, lecz również potokiem wrzącej lawy, płynącym niebezpiecznie blisko butów naszych podróżników.
Fudżi Wolfganga Warschato gra kooperacyjna, co znaczy, że wszyscy gracze wspólnie walczą przeciwko grze. Naszym celem będzie dostać się do bezpiecznej wioski zanim gorąca magma przemieni nas w kupkę popiołu. Swoje życie spróbujemy ocalić, stosując jeden niezawodny i stary jak świat sposób – szaleńczą ucieczkę. I na tym w zasadzie gra w Fudżi polega. Na uciekaniu.
Kości kości kości
Każdy z graczy dostaje do dyspozycji jednego podróżnika, kartę klasy, która daje mu pewne zdolności i kości (5 lub 6) w zależności od klasy. W każdej rundzie rzucamy kostkami i razem z innymi graczami ustalamy, na które pole przemieścimy swoje postaci. Każda karta terenu ma swoje wymagania, na przykład symbol 5 i 6 oznacza, że podczas obliczania szans wejścia na dany teren sumujemy wyniki rzutów, które w rezultacie dały 5 albo 6. Pozostali robią to samo.
Następnie porównujemy nasz wynik z siedzącymi obok graczami i jeśli z całej ekipy to my mamy wyższy wynik, możemy wykonać ruch. Jeśli nie – stoimy w miejscu. Gdzie jest trudność? – zapytacie. A no trudność polega na tym, że rzuty wykonujemy za parawanem tak, że podczas ustalania karty na którą się przemieścimy, widzimy tylko swoje kości.

Można się komunikować, lecz nie wolno wprost mówić o wartościach na kostkach. Nie możemy powiedzieć „mam trzy szóstki”, za to możemy mówić „mam sporo rzutów o wysokich wartościach”. Na tej podstawie podejmujemy decyzję, kto gdzie pójdzie.
Gdy wszyscy wybiorą swoje pole przychodzi pora na przerzuty. W danej rudzie możemy przejść od 0 do 3 pól i właśnie od odległości na jaką planujemy się przemieścić, zależy ile przerzutów nam przysługuje. Jeśli są to 3 pola, nie możemy liczyć na żadne bonusy. Jeśli jedno lub dwa, możemy raz jeszcze poturlać część naszych kości. Jeśli nie ruszamy się z miejsca, przysługują nam aż dwa przerzuty. Po wszystkim odkrywamy parawany i porównujemy wyniki z sąsiadami.
Na koniec rundy wybucha wulkan. Każdą kartę terenu stykającą się z Fudżi lub płonącym polem obracamy na drugą stronę, zmieniając bajeczny krajobraz w czerwoną od płomieni ruinę. Jeśli jakikolwiek z nieszczęśników znalazł się na takim polu ginie w męczarniach, a gra natychmiast dobiega końca. Jeśli nie, gramy dalej, aż wszyscy gracze dotrą bezpiecznie do wioski lub którykolwiek ze śmiałków na zawsze zniknie zakopany pod stygnącą lawą.
Trochę Disney, trochę Tarantino
O zasadach w zasadzie tyle. Dochodzą drobnostki jak karty przedmiotów, czy też zmęczenie, jakie odczuwają nasi podróżnicy po każdej turze. Została nam jednak do omówienia jeszcze jedna ważna sprawa. Szata graficzna. Fudżi ilustrował Weberson Santiago – możecie znać tego artystę z takich tytułów jak Krwawa Oberża czy Rosyjska Ruletka. Grafiki jakie znajdziemy na kartach Fudżi są po prostu prze bajeczne. Nawet jeśli odsunąć pryzmat sympatii jakim darzę ilustratora, wciąż pozostają cudowne i klimatyczne. Charakterystyczna, ostra kreska, zahaczająca o klimaty Noir, doskonale sprawdziła się na kartach terenu, które są żywe i dobrze prezentują się na stole.
Niestety, gangsterskie klimaty nie najlepiej odbiły się na naszych podróżnikach. Postaci są jakby wyrwane z innej gry. W żadnym stopniu nie przypominają ciekawskich turystów pragnących podziwiać piękne krajobrazy, a raczej bandę szemranych typów chcących wrzucić wprost do wnętrza wulkanu niepotrzebne ciało albo niewygodne dowody. Ale może tak właśnie miało być?

Czy watro wspinać się na tę górę
Fudżi to dobra gra. Jest lekka, przyjemna i prosta. Z zasadami powinien poradzić sobie każdy, nawet ktoś, kto na planszówkach specjalnie się nie zna. Wykonywanie rzutów za parawanem w pewnym stopniu rozwiązuje problem „gracza alfa”, tak częsty przy tytułach kooperacyjnych. W Fudżi samotny kowboj niewiele zdziała.
Komunikacja jest kluczem do sukcesu. Sam często łapię się na tym, że pod koniec rozgrywki budzi się we mnie wewnętrzny strateg i zaczynam na prawo i lewo rzucać rozkazami tak, by realizować chytry plan, prowadząc wszystkich do chlubnego zwycięstwa. Podczas ucieczki przed wrzącą lawą nie mogłem spełniać się jako przywódca, bo też nie miałem pojęcia co kryje się za parawanami moich współtowarzyszy i chociaż pod koniec gry starałem się namawiać pozostałych graczy na jakieś zmyślne strategie, to i tak bez rozmowy się nie obyło.

Chociaż mechanika Fudżi w głównej mierze opiera się na rzutach kośćmi, a co za tym idzie mamy tu sporą losowość, to jest to losowość przyjemna, zupełnie nie frustrująca, jak to w przypadku niektórych gier bywa. W zasadzie jeśli dobrze porozumiemy się z resztą graczy, przemyślimy nasze ruchy, odpowiednio wykorzystamy zdolności naszych postaci oraz karty ekwipunku, los ma niewiele do powiedzenia. Na plus jest również garść dodatkowych wariantów, kilka różnych scenariuszy i możliwość wyboru jednego z czterech poziomów trudności, dzięki czemu możemy sprawdzać się w coraz to nowych wyzwaniach.
Choć zaawansowani gracze mogą krzywym okiem spojrzeć na ten tytuł, to jestem prawie pewien, że podczas kolejnych erupcji wulkanu poliki fanów kooperacji zapłoną niczym wrząca lawa.